Moje londyńskie negocjacje, czyli nie musisz się przewrócić żeby się nauczyć

Swoją historię opowiada: Dariusz Tetych
Czas czytania: 4min 30sek
Zredagował: Zygmunt Pulsson

Moje wspomnienia ożyły po wysłuchaniu wypowiedzi cenionego przeze mnie mówcy motywacyjnego, Pana Jacka Walkiewicza. Pan Jacek zachęcał rodziców, aby bardziej wspierali swoje dzieci, dając im przestrzeń na popełnianie własnych błędów, zamiast je krytykować.

A teraz moje doświadczenie i wniosek. To był rok 1994 i wakacje, na które nie miałem specjalnego pomysłu. Leniwie jechałem autobusem do domu. Na wysokości Cmentarza Bródnowskiego wsiadł mój kolega. W trakcie pięciu wspólnych przystanków do Podgrodzia umówiliśmy się, że jedziemy w najbliższy weekend do Londynu na tak zwane „saksy”. Był wtorek. Postanowiliśmy zarobić dużo forsy i zostać królami życia.

Po przyjeździe do domu zacząłem się pakować i zadzwoniłem do swojego taty, aby poinformować go o swoich szczytnych i nieskomplikowanych planach. „O, masz, świetny pomysł” – skomentował krótko mój tata. Podskórnie czułem jakiś podstęp, ale był na tyle przyjazny, że słuchałem go dalej. „Posłuchaj, Darek, jutro jest środa i spokojnie znajdę czas, aby zabrać Cię do Łodzi, gdzie nikogo nie znasz. Będziesz mógł, zgodnie z twoim pomysłem pracy w londyńskich barach, przejść test zatrudnienia w barach rodzimych. Atutem tego doświadczenia będzie komunikacja, bo twoja znajomość polskiego jest lepsza niż angielskiego, a przecież nieznajomość topografii Łodzi będzie taka sama jak Londynu.”

Propozycję ojca potraktowałem jako podstęp, bo doskonale wiedziałem, czego chcę. Podziękowałem mówiąc, że żaden przedstartowy trening nie jest konieczny. „Tato, tam praca czeka na ulicy.”

Spokojnie i planowo dotarliśmy z kolegą do Londynu. Znaleźliśmy tanie mieszkanie w okolicy Wimbledon Park i rozpoczęliśmy poszukiwania pracy, która miała uczynić nas krezusami. Byliśmy zdani na siebie, a niepowodzenia w poszukiwaniu pracy zwiastowały, że wcale nie będzie tak łatwo. Dni chaosu przeciągały się, a nasz optymizm topniał, podobnie jak pieniądze. Zamiast zarabiać, na razie tylko wydawaliśmy.

Któregoś dnia jednak zaświeciło dla nas słońce, bo znaleźliśmy pracę we włoskiej restauracji. Właściciel Włoch potrzebował tylko jednego pracownika, ale poprosiliśmy, żeby za stawkę jednego zatrudnił nas obu. Tą arcyskuteczną negocjacją zdobyliśmy nasz „londyński kontrakt” i mieliśmy stawić się rano do pracy. Byliśmy zachwyceni naszym polowaniem na pracę i mogliśmy świętować. Rano, kiedy wyruszyliśmy do restauracji, uświadomiliśmy sobie, że nie umiemy jej znaleźć. I nie znaleźliśmy jej.

Nasze kolejne polowanie na pracę zakończyło się roznoszeniem ulotek. Od drzwi do drzwi, od furteczki do furteczki, od szparki na listy do szparki na listy. Jeśli szparki były ostro wykończone, nasze palce kaleczyły się do krwi. Większe szparki były okupowane przez zwierzęta domowe, które tylko czekały na nasze paluszki.

Po czterech tygodniach bycia królem życia wróciłem do Polski. Mój kolega został i znalazł ciężką pracę w ekipie remontowo-budowlanej, do której ja po prostu się nie nadawałem. Być może potrzebowałem tego doświadczyć, a może wcale nie. Nie ukrywam, że byłem rozczarowany swoim wyjazdem, jechałem z innym nastawieniem. Być może bym tego nie doświadczył, gdybym wtedy pojechał do tej Łodzi. Przeszedłbym krótki test pod okiem ojca, który by mi towarzyszył, to byłaby taka nasza męska wyprawa.

Mój „londyński kontrakt” i późniejsze ciekawe doświadczenia nauczyły mnie, że nie ma jednej prostej recepty na życie. Dobrze przeczytać kilka gazet, żeby wyrobić sobie opinię. Czasem dobrze posłuchać kilku lekarzy, zanim podejmie się poważną decyzję w sprawach zdrowia i dobrze posłuchać przekazów ludzi doświadczonych życiowo, których oczy widzą życie inaczej.

Jak się nie przewrócisz, mówią, to się nie nauczysz, ale czasami gdybyś posłuchał, to byś się nie przewrócił, a naukę mógłbyś przyjąć.