W tym tygodniu
Akord Kameleona
Joanny John

Akord Kameleona

Historię opowiada: Joanna John
Czas czytania: 12min 15sek
Zredagował: Zygmunt Pulsson

Zaczęło się od doświadczenia
Swoją historię i przekaz zacznę od doświadczeń, które zmieniły moje życie na wielu poziomach - fizycznym, psychicznym i duchowym. Fizyczną konsekwencją tych wydarzeń jest moja dzisiejsza i dożywotnia niepełnosprawność.
Jednocześnie, doświadczenia, które przeżyłam w trakcie drogi zabiegania o zdrowie zakończyły się napisaniem książki - zupełnie nieoczekiwanie i w niezwyczajnych okolicznościach. Ale… zacznę od początku

Listopad 2005 - Mój sen
Miałam dziwny, nieprzyjemny sen, w którym ktoś wyciągnął mnie z ciała za nadgarstki. Trafiam do pokoju jak na koloniach, gdzie w sali na metalowych łóżkach siedziało dziesięć osób. Byli mili, a ja wiedziałam, że zostanę już tam na długo. Kiedy się obudziłam, trudno mi było wstać z łóżka. Przypisywałam to osłabieniu, lekkiej infekcji pęcherza z dnia wcześniejszego. Ponieważ nigdzie się nie śpieszyłam, wzięłam tabletkę i położyłam się dalej do łóżka. Trzy dni później, kiedy wstałam po drzemce - nie czułam splotu słonecznego i części brzucha. Czułam mrowienie w dłoniach i w stopach. To „coś” zaczynało mnie coraz bardziej zabierać. Nikt ze znajomych nie przeżył czegoś takiego, nikt nie potrafił mi pomóc.

Rozpoczęła się moja bezradność i nieufność
Lekarz tybetański powiedział: „Zmień dietę, będzie dobrze.” Nie było tak. Brak czucia obejmował mnie coraz bardziej. Inny lekarz również mnie zignorował.
Przed świętami Bożego Narodzenia jadę na ostry dyżur. Bada mnie pani neurolog, jeszcze chodzę prosto i dotykam się precyzyjnie w nos. Wszystkie badania i tomografia mózgu jest bez zarzutów. Lekarka mówi: „Ma pani wszystkie odruchy. Jeśli będzie gorzej, zapraszam po świętach.” A w święta wszystko się we mnie rozsypywało. Nikt - lekarz, masażysta, neurolog - nie mógł pomóc. Dostałam numer do pana Jana - bioenergoterapeuty. Zadzwoniłam. Był między świętami a Sylwestrem w Warszawie. Umówiliśmy się.

Wieczór. Pensjonat. Jan
Wieczorna Warszawa i śnieg. Jadę do pensjonatu, dostaję ziołową herbatę i informację: „Pan Jan zaraz przyjedzie. Ma jeszcze kilku pacjentów.” Wchodzi siwy mężczyzna. Mówi „hello, hello” i zaprasza mnie na górę. Jan mówi: „Położysz się, a ja przykryję cię kocem. Twoja głowa będzie między moimi rękami, ale nie będę Cie dotykał.” Jestem spokojna. Kładę się grzecznie, człowiekowi dobrze z oczu patrzy.

Zaczyna się sesja…
Pan Jan mówi, że kieruje energię do głowy, do szyszynki i mózgu. Zaczynam czuć przepływ energii i robi mi się błogo. W pewnym momencie widzę jak leżę na plaży nad Bałtykiem, jest wieczorowa pora i jest tak miło. Słyszę szum fal i nie dowierzam, że to wszystko się wydarza.

Nagle ten anturaż się rozmywa i zaczynam widzieć punkt światła. Aha, pomyślałam, że to dobrze. Punkt światła staje się coraz większy. Światło zalewa mnie. Jest piękne. Pomyślałam: „To przejście. Brama. Zaraz umrę”. Jestem wzruszona. Jestem na granicy płaczu. Proszę o przerwanie sesji i idę do łazienki.

Powrót do wizji
Wracam. Położyłam się ponownie jakby nic się nie przerwało. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wracam dokładnie tam, gdzie byłam. Znów widzę światło. Leżę na stole - ciepłym, o fakturze drewna, ale to nie Ziemia. To nie kosmos. To coś innego. Jestem na siódmym poziomie nieba. Gwiazdy, które widzę nie są gwiazdami widzianymi z ziemi. Moja świadomość zmniejsza się do wymiaru gwiazdki w centrum szyszynki. Jakaś siła kieruje mnie wnętrza ciała i pokazuje mi różne rzeczy.

Podróż przez ciało i spotkanie
Widzę: układ krwionośny, układ nerwowy, światło matrycy… Jestem gościem w swoim ciele. Centrum Sztuki i Technologii Nowoczesnej. Wszystko pulsuje i działa. Wokół mnie pojawia się pięć postaci. Kosmiczni ludzie. Dwóch mężczyzn po lewej, dwóch po prawej, jedna kobieta u nóg. Wszyscy emanują blaskiem i wszyscy zaczynają się śmiać, a ja jestem kompletnie zdziwiona i nie wiem o co chodzi. Słyszę głos: „Ja pracowałem nad twoją lewą nogą”. „Ja tworzyłem twoje ręce”. „Należysz do nas. Wszystko, czego zapragniesz, będzie ci dane”. Jest radość, śmiech, światło. Myślę: To moja kosmiczna rodzina.

Dar gwiazdy
Pani przy moich nogach spojrzała głęboko w moją twarz. Wyciąga swoją piękną dłoń w moja stronę, a z jej palca poszybowała gwiazdka - trafiając do mojego trzeciego oka. Pytam: „Co to?”. „To jest kwant energii, który będziesz miała w sobie i na pewno będziemy mieli z tobą kontakt cały czas, to jest dla ciebie prezent”. Jestem zalana światłem i wzruszona na granicy płaczu. Usłyszałam Jana: „To już koniec. Wszystko będzie dobrze”. Powoli usiadłam. Godzina minęła jak 10 minut. Usłyszałam jeszcze: „Zero kawy, zero alkoholu” i ruszyłam do domu. Ciemno, śnieg, a ja wracałam jak na skrzydłach.

Powrót do codzienności
Byłam pełna nadziei, że wszystko będzie dobrze. Przeżycie duchowe u Jana przyćmiło mój pogarszający się stan zdrowia. Wkrótce jednak znów zaczęło się pogarszać - brak czucia obejmował ręce, nogi. Skóra stała się niewyczuwalna. Luty i marzec... ciągłe pogorszenie. Dopiero w maju odzyskałam czucie w skórze i możliwość poruszania kończynami.

Znowu zaczęłam żyć doświadczeniem swojej podróży kosmicznej u Jana. Pomyślałam wtedy: „To przeżycie jest godne opisania i książki”. Książki o której marzę od 25 lat i to będzie właśnie kosmiczna podróż i opowieść.

Marzenie z 1985 roku
Od 1985 roku nosiłam w sobie potrzebę pisania. Pisałam wiersze, opowiadania. Ukończyłam szkołę audiowizualną, uczestniczyłam w festiwalach, studiowałam Medytację Transcendentalną. Świat literatury, sztuki, filmu - to było moje środowisko.
Nie miałam studiów polonistycznych, a mimo to intuicyjnie czułam, że napiszę książkę.

Lata prób i błądzenia
Próbowałam pisać wcześniej. Różne tematy: poetyckie, psychologiczne, osobiste. Ale to było bez serca, wymuszone. Nie działało. Przez dziesięć lat błądziłam z różnymi tematami i nie mogłam się zaangażować naprawdę. Czasami czułam, że tylko książka napisana po przeżyciu czegoś głębokiego, może się naprawdę narodzić. Teraz już wiedziałam - przeżycie było.

Tytuł jak dotknięcie
Rok 1995. Warszawa. Nagle przyszła mi myśl: „Joanno, napiszesz książkę”. Dotknięcie znikąd. Ale ono zaczęło żyć we mnie.
W listopadzie tego roku wyjechałam do Grecji, do Heraklionu na Krecie. Tam pojawia się tytuł dla mojej książki. Kameleon - istota niezwykła, transformująca. A co, gdyby grał na fortepianie, takie trzy nutki, jeden akord? „Akord Kameleona” - brzmi mistycznie, niesamowicie, ale zrozumiale. Czułam, że ten tytuł mnie odnalazł.

Kosmiczny Królik - narrator z innego wymiaru
Pomyślałam: „To nie może być książka podpisana zwyczajnie imieniem i nazwiskiem”. I tak narodził się Kosmiczny Królik - istota z humorem, myśląca jak człowiek, ale należąca do tamtego, gwiezdnego wymiaru. To on miał być narratorem mojej książki i opowiadać wszystkie historie.

Punkt przełomu
Wszystkie doświadczenia, które mnie doprowadziły do choroby - ten sen, to wycofywanie się ciała - zaczęły się układać w opowieść. Jednak najsilniejszy znak wywarł na mnie zabieg u Jana. I to właśnie było iskrą do pisania. Czułam też: „Wydarzyło się więcej, niż zrozumiałam”, ale to miało się objawić później. Skoro mam kosmiczną rodzinę, to mam i opiekę.
W lipcu 2006 roku mój stan zdrowia się poprawia i zaczynam pisać książkę.

Pusta tablica
Tak się czułam: jak w klasie, patrząc na pustą tablicę z niezrozumiałym wzorem. Nie wiedziałam, od czego zacząć. Miałam tytuł. Pomysł na kilka rozdziałów. Zaczęłam od tego, co przychodziło mi intuicyjnie, od tego co płynęło. Jeden fragment do jednego rozdziału, drugi fragment do kolejnego. To się budowało jak plaster miodu. Rozdział po rozdziale - najpierw trzy, potem sześć, a skończyło się na trzynastu. Wiedziałam: ta książka ma swoją architekturę.

Kryzys i ciemność
Ale przyszedł moment, kiedy moje ciało odmówiło współpracy. Kostniały mi ręce i nogi. Pisanie stało się niemożliwe. Nie miałam komputera. Nie miałam siły. Realnie oceniając, z pisania książki należało zrezygnować. Nawet mówiłam sobie: „Nic nie muszę i nic już nie chcę. Nawet od życia nic już nie chcę”. Poza tym: „Nie mam pieniędzy, by ją wydać, nawet jeśli ją skończę”. Po raz pierwszy w życiu, nie miałem władzy nad swoim ciałem. Byłam zrozpaczona.

Wezwanie spośród gwiazd
Nie mogłam jednak zapomnieć tego, co przeżyłam u Jana. Czułam: to nie był przypadek. Zostawiłam książkę, by poleżała jak wino. A potem - zaczęłam prosić o prowadzenie. O wsparcie z „tamtej strony”.

I usłyszałam: „Masz to zrobić bezprecedensowo”. „Zrobimy wszystko, byś miała warunki”. Wróciłam do pisania. Dostałam laptopa od przyjaciół. Wszystko działało. Wszystko było dla mnie. Wiedziałam wtedy: „Mam opiekę”.

Ukończenie książki
W 2010 roku książka została ukończona. Zrobiłam redakcję, wyłapałam błędy. To, że książkę ukończyłam było niepodważalnym dowodem, że miałam wyższe wsparcie. „Sama bym tej książki nie „wysmażyła”. Dopiero wtedy powiedziałam mamie: „Jedyną sensowną rzeczą, jaką możemy zrobić, to ją wydać”.

Mama dała mi pieniądze. Znalazły się fundusze. Rodzina pomogła. Książka spodobała się tym, którzy ją przeczytali w komputerze.

Ekscytacja i ostatni krok
Znowu poczułam ekscytację, uniesienie. Został ostatni etap - znalezienie wydawcy. Trafiłam do Agencji Wydawniczo-Poligraficznej AMALKER, prowadzonej przez panią Marię Kaliszczuk na ulicy Okrzei - tam wtedy mieszałam. Pani Maria powiedziała: „Fajny tekst, fajny. Robimy”. Ale… każdy rozdział musiał mieć grafikę. Miałam tylko okładkę autorstwa Maji Piotrowskiej - plastyczki i wizjonerki. Wszyscy szybko stanęliśmy na wysokości zadania.

I oto jest…
Po około dwóch tygodniach od zamknięcia projektu komputerowego, książka została wydrukowana. We sierpniu 2011 roku trzymałam ją w dłoniach.
Wyszłyśmy świętować. Zaczłapałam się jakoś do pobliskiej włoskiej restauracji naprzeciwko Studia Gosi Baczyńskiej - tej od pięknych modowych kreacji. Czułam się… Jakbym spełniła swoje dziejowe zadanie.

Misja spełniona
Choć książkę pisałam sześć lat - było warto.
Czasem myślałam: „To chyba ta książka trzyma mnie przy życiu”.

Forma książki stała się zupełnie kosmiczna. Wydana totalnie artystycznie. Maja żartowała: „Możesz spokojnie wstawić ją do Zachęty”.

Duma i blokada
Wszystkie osoby zaangażowane w projekt były zachwycone. A ja - dumna. Czułam, że zrobiłam najważniejszą rzecz w życiu. Książka mówiła: „Świat wróci do swojej boskiej, diamentowej wersji”.

Przewidywała, że ludzkość zrobi salto, odrzuci dualizm, wejdzie w erę miłości i wspólnego tworzenia, a Ziemia stanie się dwunastą biblioteką Uniwersum. To był wznoszący przekaz.

Podarunki i zatrzymanie
Z ogromnym entuzjazmem obdarowywałam książką przyjaciół. Otrzymywałam ciepłe słowa - jak nigdy wcześniej. Ale nie miałam nikogo, kto pomógłby mi ją promować. Moje ograniczenie ruchowe zatrzymało wszystko i we mnie też, coś się zablokowało.

Zaczęłam myśleć: może ludzie jej nie chcą, bo odsłoniłam zbyt wiele. Pokazałam też siebie w całości, bez pancerza, z całą swoją wrażliwością. To mnie zatrzymało. Nie byłam gotowa, żeby ją wypuścić dalej do rodzin, do świata. Żeby pozwolić, by książka zaczęła w ludziach grać - niezależnie, czy na fali hejtu, czy uniesienia. Po prostu, by była. Bliscy byli wzruszeni, a ja nie byłam gotowa.

Podsumowanie i podziękowanie
Wiesz, Zygmuncie - mój redaktorze - to wszystko, co teraz opowiadam, opowiadam dzięki Tobie. Bo nikt nigdy mnie nie zapytał o te rzeczy. Nikt nie zapytał co czułam, kiedy ból kładł mnie na podłogę i czekałam na opiekunkę, żeby mnie umyła, i co jest moim marzeniem dzisiaj…

A moje marzenie? Wrócić do ludzi. Wstać z podłogi, na której egzystuję, na swoim posłaniu, i samodzielnie wziąć prysznic po czterech latach.

Przekaz
Mój przekaz? To podziękowanie dla Ciebie, Zygmuncie, że poświęciłeś mi swój czas, swój talent, swoją obecność. To, co z siebie wydobyłam podczas naszej rozmowy - to była dla mnie głęboko uwalniająca psychoterapia.

Mój przekaz to łzy wdzięczności za to, co dla mnie zrobiłeś. Dziękuję.

Cichy akord - od redaktora
Nie zawsze mamy wpływ na to, komu świat pozwoli przemówić. Ale czasem wystarczy jedna osoba, która się zatrzyma, posłucha, pochyli się. I dzięki niej - głos, który milczał, zaczyna brzmieć.